Jeden z najbardziej znanych na świecie współczesnych polskich prozaików i dramatopisarzy. Należy do najczęściej wystawianych polskich autorów w powojennym teatrze. Wybitny prozaik i satyryk. Mieszkał w Krakowie, Warszawie, Paryżu, USA, Niemczech, Meksyku, w 1996 roku wrócił do Polski, by w 2008 ponownie wyemigrować do Nicei.
Tropiciel absurdu.
Choć żartuje, że nie mógłby przysiąc, iż w ogóle się urodził, bo tego faktu osobiście sobie nie przypomina, nie ulega jednak wątpliwości, że to jakże ważne dla polskiej literatury wydarzenie miało miejsce w Borzęcinie. Zaświadcza o tym wpis ówczesnego proboszcza Franciszka Łąckiego w parafialnej księdze. Na pożółkłym papierze widnieje jednak – co wskazuje sam zainteresowany – nieprawdziwa data. Nie 26 lecz 29 czerwca 1930 roku jest właściwym dniem przyjścia na świat Sławomira Petrusa Paulusa Mrożka, wybitnego dramatopisarza, prozaika i satyryka. W Borzęcinie spędził część swego dzieciństwa. W czasie wojny mieszkał tu z przerwami na pobyt w Porąbce Uszewskiej, w rodzinnym domu jego ojca Antoniego Mrożka, a także w Kamieniu i Krakowie, dokąd ostatecznie wyjechał po zakończeniu okupacji.
W autobiograficznej książce „Baltazar”, która ukazała się w 2006 roku, Sławomir Mrożek tak wspomina swoich dziadków i rodzinny dom swojej matki:
„Jan Kędzior sprowadził się do Borzęcina jeszcze przed pierwszą wojną światową. Przybył wraz z żoną z Rzeszowskiego, gdzie skończył szkołę mleczarską. Zachował się list od mojej ciotki, jedynej córki Jana Kędziora, która dożyła sędziwego wieku. Napisała do mnie, gdy już mieszkałem po raz drugi w Krakowie, w 1997 roku. Prawie stuletnia ciotka Janina (wkrótce potem zmarła) tak opisuje swego ojca i matkę: „Poznali się w pociągu. Ona, prosta dziewczyna ze wsi, czytała książkę. Zaintrygowany zapytał ją o to i pobrali się...” Moim zdaniem Jan Kędzior był człowiekiem namiętnym. Świadczy o tym nie tyle jego pożycie z żoną w Borzęcinie, gdzie mieli dużo dzieci, ile jego uległość wobec kobiet. Nie znałem mojej babki. Zmarła młodo, przed moim urodzeniem. Za to znałem jego następną żonę, która, nie będę tego ukrywał, była wstrętną babą. (…)
W Borzęcinie zbudował dom i założył mleczarnię. Dom był dziwnie mały, zwłaszcza że dziadkowi przybywało dzieci;ogród – dosyć spory, ale dom, wprawdzie murowany, zaledwie dwuizbowy. Pod tym samym dachem mieściła się mleczarnia. Dwie wirówki służyły do oddzielania mleka od śmietany,a jedna beczka do przekształcania śmietany w masło.
Wszystko było napędzane ręcznie, na korbę. Zajmowały się tym młode,jeszcze niezamężne dziewczyny, co dawało okazję do nieustających i niewybrednych zalotów ze strony furmanów, którzy codziennie i licznie przyjeżdżali nie tylko z Borzęcina, lecz także z okolicznych wsi. Chłopi zawierali umowę z mleczar-nią o comiesięczną dostawę mleka.
Każdego dnia oddawali mleko pełne do przerobu i w zamian za to dostawali chude. Jednocześnie w prymitywnym laboratorium mierzono procent tłuszczu w mleku. Wszystko to działo się od wczesnego świtu do późnych godzin popołudniowych, w zgiełku, ogłuszającym hałasie maszyn, koni i przede wszystkim ludzi. Dochodziło do scen, w których obie strony próbowały udowodnić swoje racje. Chłopi, jak to chłopi, utrzymywali, że mleko, które oddali, było wyjątkowo tłuste, a właściciel mleczarni, że wyjątkowo chude.
Kiedy się urodziłem, taki był stan rzeczy. Dodaję, że urodziłem się nie w budynku głównym, tylko w stojącym opodal niego domu wynajętym przez gospodarzy. Mój ojciec i matka wynajmowali ten dom, co stało się możliwe dzięki objęciu przez ojca posady kierownika urzędu (poczty – przyp. aut.) w Borzęcinie. W tym domu przebywał już mój brat (Jerzy, później urodziła się siostra Litosława – przyp. aut.), dwa lata starszy ode mnie.
Co się działo przed moim urodzeniem – nie wiem,ale bardzo jestem ciekaw. Przypuszczam tylko, że mój dziadek, prowokowany przez swoją drugą żonę, nie dopuścił do zamieszkania w jednym domu. Ale też jest możliwe, że mój ojciec i moja matka chcieli zamieszkać osobno. W każdym wypadku coś było na rzeczy z powodu mezaliansu, którego miała się dopuścić moja matka.”
Ojciec Sławomira był pierworodnym synem kościelnego w Porąbce Uszewskiej. Zaczął samodzielne życie od pasania krów oraz od wynajmowania się do pracy u sąsiadów. Po skończeniu szkoły podstawowej wyjechał do pobliskiego Brzeska, by kontynuować naukę. W roku 1920 jako ochotnik poszedł na wojnę polsko-bolszewicką. Trafił do piechoty, ze swym oddziałem dotarł aż do Kijowa.
„Opowiadał mi przy paru okazjach swoją wojnę” – wspomina w autobiografii Sławomir Mrożek. – „Długie marsze, potyczki, bitwy, często na białą broń, wzajemne wyrzynanie się jeńców były dla niego jak sen, który przeżył bez szczególnego wrażenia. Po demobilizacji nie wrócił do Brzeska. Niewiele wiem o tym, co działo się z nim do moich narodzin. Tylko dwie rzeczy są pewne: przez jakiś czas było mu bardzo ciężko i prawie na pewno nie zdał matury.”
Niejasne jest więc, co sprawiło, że w tak młodym wieku Antoni Mrożek zdobył posadę kierownika urzędu pocztowego w Borzęcinie. W istocie – przyznaje Sławomir – niewiele wiedział o swoim ojcu, ale nie dlatego, że mało o sobie mówił. „Przeciwnie, mówił bardzo dużo, ale tylko na wybrane tematy” - tłumaczył. „Inne tematy upiększał, a gdy był nietrzeźwy, upiększał je wręcz do absurdu. Z czasem osiągnął w tym perfekcję. U kresu życia wszystko wydawało mu się bajką opowiadaną przez dobre krasnoludki.”
Zofia Kędzior, matka Sławomira Mrożka, była nadzwyczaj piękną i elegancką kobietą. Mieszkanka Borzęcina, Wiktoria Szczupał, z domu Rędzina, na łamach „Przekroju” opowiadała, jaką ją zapamiętała. „Zosia Kędziorówna to była przedobra kobieta i przeurodna. Prawdziwa piękność – ludzie mówili, że jak Matka Boska. Dwa ciemne warkocze układała w taki koszyczek nad czołem. Krótko na świecie żyła. Oni tam wszyscy od Kędziorów umierali na płuca…”
Po matce, która zmarła w wieku 44 lat, odziedziczył – co po latach pisarz podkreśla - zdolności aktorskie i poczucie humoru. „Miała świetny słuch i śpiewała chętnie w latach mojego dzieciństwa” - wspomina. Z dumą mówi, że do dzisiaj pamięta piosenki z lat dwudziestych.
Opisuje również historię rodzinnego mezaliansu: „Znajomość mojej matki z moim ojcem, zakończona małżeństwem, zaczęła się romantycznie, bo przypadkowo. Oto jak do tego doszło. Przedsiębiorstwo Jana Kędziora rozwijało się pomyślnie. Jego masło zaczęło regularnie docierać do Krakowa. Każdego dnia skrzynki jechały furmankami do Biadolin, około ośmiu kilometrów od Borzęcina, a stamtąd koleją do Krakowa.
Ktoś musiał być na poczcie w Borzęcinie każdego dnia, żeby załatwić formalności przewozowe. To była ona. A kierownikiem poczty był on. Ona miała dwadzieścia lat, on dwadzieścia trzy. Pochodził z Porąbki Uszewskiej, podgórskiej wioski leżącej szesnaście kilometrów na południe od Borzęcina. Był synem – i tu wkrada się mezalians, który wielokrotnie psuł im życie – ubogiego chłopa. Świadków już nie ma, ale póki byli, twierdzili zgodnie, że była to miłość od pierwszego wejrzenia.”
Wiktoria Szczupał zachowała w pamięci młodego Mrożka. „Sławek wdał się w dziadka Kędziora. Nie ganiał z dzieciakami. Lubił się bawić sam. Dobre chłopaczysko, uczynne, ale samotnik. Pamiętam go z wielką strzelbą na ramię, jak gonił po ogrodzie i strzelał” – opowiadała w 2000 roku dziennikarce z lekką nutką żalu, bo gdy sławny pisarz dziesięć lat wcześniej pojawił się na cmentarzu w Borzęcinie, nie rozpoznał jej…
Trudno jednak mówić, że zarówno dla młodego Sławka, jak i jego rówieśników, lata spędzone w Borzęcinie były czasem tylko beztroskim i szczęśliwym. Znaczący okres dzieciństwa zabrała im wojna, chociaż jemu oszczędziła najgorszych doświadczeń. Tutaj uczęszczał do szkoły, tutaj też dokonał przełomowego odkrycia, którym były książki.
„Duża, piętrowa szkoła mieściła się w osobnym ogrodzie” – wspomina w autobiografii. „Postanowiono, że zacznę uczęszczać do klasy trzeciej, odpowiadającej dziesięciolatkom. Z domu do szkoły było piętnaście minut drogi. W tych czasach oficjalnie żadna szkoła, włącznie ze szkołami wyższymi, nie była koedukacyjna. Nie dotyczyło to jednak szkół «dla ludu».
Przekonałem się o tym już pierwszego dnia, kiedy matka odprowadziła mnie do szkoły w Borzęcinie. Ten cnotliwy pomysł został wprowadzony wyłącznie w dużych miastach. Obyczajowość wsi różniła się radykalnie od obyczajowości miast. Wiejskie dziewczęta i wiejscy chłopcy dorastali razem i od najmłodszych lat wymieniali poglądy – szczerze i brutalnie. A dla mnie – fascynujące!”
Otrzymał też i inne pouczające nauki. „W szkole biłem się jak wszyscy” – przyznaje po wielu latach – „toteż chcąc wyładować podniecenie, zaczepiłem ucznia, który wydawał się niższy ode mnie. Zanim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch, usłyszałem huk, a potem zostałem ogłuszony. Niezdolny do akcji, odszedłem na bok. Dopiero potem uświadomiłem sobie, co się stało.
Przeciwnik, uderzając płasko dłonią w szyję, obezwładnił mnie. Przez kilka dni odczuwałem ten ból. Przedtem nie przyszło mi do głowy, że wiejscy chłopcy umieją się bić tak fachowo. Zupełnie jak w powieści „Ferdydurke” Gombrowicza, kiedy to pokorny Waluś daje wreszcie w mordę jaśnie paniczowi, który go do nie tego zaprasza.
Dalsze lata nie przyniosły zasadniczych zmian, jeśli chodzi o moje stosunki z wiejską klasą. Zarówno w Borzęcinie, jak i Porąbce Uszewskiej, a potem w Kamieniu nie miałem przyjaciół. Panująca w owych czasach różnica między «ludem» a «inteligencją» – nawet tak mierną, jak to było w moim przypadku – jest niewyobrażalna dla współczesnego człowieka. Mieliśmy inne skojarzenia, inne poglądy i inne perspektywy. Na szczęście «nie podpadłem». W grupach łatwo jest podpaść…
Nie mając żadnych rówieśników ani dorosłych przyjaciół, odkrył w Borzęcinie książki i zaczął je czytać. „Najpierw były to książki stojące na etażerce w pokoju przechodnim między pokojem dziadka i naszym, a później książki, które odnalazłem na strychu i w sąsiednim domu, u pani Rogożowej” – opisuje w autobiografii.
„Szczególnie w pamięci utkwiło mi dwadzieścia kilka grubych i ciężkich tomów wydanych przed pierwszą wojną światową w Wiedniu. Książki te zawierały całą historię świata od samych jej początków aż do wojny burskiej przeciwko Anglikom w Afryce u schyłku dziewiętnastego wieku. (...) Oprócz książek z etażerki były też roczniki katolickich tygodników i nade wszystko nowo odkryty skarb: «Ogniem i mieczem», «Potop» i «Pan Wołodyjowski». (…)
Dom pani Rogożowej w sąsiedztwie, należał do wdowy po kierowniku szkoły i zawierał zaskakującą liczbę książek, należących do szkoły podstawowej. Na mansardzie w kilku szafach mieściło się ich parę tysięcy, głównie dla młodzieży. (...) Czytałem te książki od wczesnego popołudnia, kiedy wracałem ze szkoły, aż do zmierzchu, który w listopadzie zaczynał się koło godziny czwartej, a przy pochmurnej pogodzie już o drugiej. Potem zapalała się lampa naftowa. Czytałem z przerwą na kolację, aż do pójścia spać.”
Borzęcin w czasie wojny tylko z pozoru był oazą spokoju, gdzie wojna wydawała się toczyć się jedynie w eterze i przypominał o niej tylko warkot nadlatujących samolotów. Wprawdzie cięższe walki omijały okolicę, ale kolumny wojsk nieustannie przetaczały się przez wieś. Stacjonowała w niej kompania żandarmerii niemieckiej, a grozę wzbudzały nie tylko informacje o łapankach i wywózkach do Auschwitz oraz klęsce walczącej Warszawy, ale też prąca później na zachód Armia Czerwona.
Doskwierała niewyobrażalna bieda i ciasnota w domu, w którym gromadziła się cała rodzina. Sławomir Mrożek tak opisuje ten trudny czas na kartach „Baltazara”: „Z Inowrocławia przybyła moja ciotka wraz z mężem i dwojgiem drobnych dzieci. Zostali wyrzuceni z własnego domu w ciągu paru godzin, tak jak stali. Jej mąż, nazwiskiem Fengler, spolszczony Niemiec, uciekał przed Reichem, unikając statusu volksdeutscha. Razem było nas już sześć osób dorosłych i sześcioro dzieci – mnie licząc jako dziecko – na jeden dwuokienny pokój, dwa łóżka i maleńką kuchnię. W kuchni rozkładano na noc posłanie, ale ciasnota była wielka.”
Niemal równo z zakończeniem wojny rodzina Mrożków ostatecznie opuściła Borzęcin, przenosząc się do Krakowa. Tu Sławomir Mrożek, po zdaniu matury w gimnazjum im. Nowodworskiego, studiował architekturę, orientalistykę i historię sztuki. Od początku lat pięćdziesiątych współpracował z „Dziennikiem Polskim”, Krakowskim Teatrem Satyryków, kabaretem „Szpak”, „Piwnicą pod Baranami” oraz studenckim teatrem satyrycznym „Bim-Bom” z Gdańska. Pierwszy sukces odniósł w 1950 roku, otrzymując nagrodę „Szpilek” za rysunkowe żarty. Absurdy codziennego życia PRL-u wykpiwał w „Postępowcu”, w słynnej rubryce tekstowo-rysunkowej, którą prowadził później na łamach różnych czasopism od 1956 do 1960 roku.
Debiutem książkowym Mrożka stały się wydane w 1953 roku zbiory satyrycznych „Opowiadań z Trzmielowej Góry” i „Półpancerzy praktycznych”. W roku 1956 ukazała się powieść „Maleńkie lato”, a rok potem tom opowiadań „Słoń” i zbiorek rysunków „Polska w obrazkach”. Mrożek jako dramaturg debiutował wystawioną w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w 1958 roku sztuką „Policja”. Światową sławę przyniósł mu dramat „Tango” (1964), będący filozoficznym traktatem o dziejach wolności.
„Witkacy przyszedł za wcześnie, Gombrowicz jest obok, Mrożek pierwszy przyszedł w samą porę. I to na obu zegarach: polskim i zachodnim” – niedługo po premierze „Tanga” napisał Jan Kott, wybitny krytyk literacki i teatralny. – „Mrożek bardzo szybko zyskał miano czołowego polskiego prześmiewcy i kpiarza, który doskonale demaskuje, analizuje i przenicowuje absurdalną rzeczywistość PRL-u. Na jego sztukach publiczność w lot łapała wszelkie polityczne aluzje i więcej jeszcze, namiętnie się ich doszukiwała. Widziała je tam, gdzie pewnie już dzisiaj byłyby ledwo lub w ogóle niezauważalne” – tłumaczył powody popularności dramaturga.
Od 1963 roku Mrożek przebywał już emigracji. Mieszkał we Włoszech, w Paryżu, w Niemczech i w USA, a od końca 1989 roku w Meksyku. W sierpniu 1968 roku zaprotestował na łamach paryskiej „Kultury” przeciwko wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji i poprosił o azyl polityczny we Francji.
Doświadczenia emigranta z komunistycznego kraju, który próbuje się odnaleźć w zachodnim świecie, wykorzystał w „Emigrantach” (1974). Problematykę podzielonego świata podjął też w dramatach „Vatzlav” (1968), „Ambasador” (1982), „Letni dzień” (1983), „Kontrakt” (1986), a także w opowiadaniu „Moniza Clavier” (1967). Z tamtego okresu pochodzą również sztuki „Szczęśliwe wydarzenie” (1971) i „Rzeźnia” (1973). Po wprowadzeniu stanu wojennego Mrożek ogłosił na Zachodzie „List do cudzoziemców”, w którym zastrzegł, żeby nie publikować jego utworów w polskiej prasie i nie pokazywać jego dramatów w polskiej telewizji. Tymczasem w rodzimych teatrach sztuki Mrożka cieszyły się nadal ogromną popularnością…
Od lat sześćdziesiątych jego twórczość znalazła się w repertuarze teatrów na całym świecie. Niewątpliwie jest najczęściej grywanym polskim dramaturgiem. W kraju – obok Stanisława Lema – należy do najpoczytniejszych współczesnych prozaików. Jego twórczość przekładana była na kilkanaście języków. Tak recenzował ją krytyk literacki Tadeusz Nyczek: „Poczwórne życiowe salto mortale - przedwojenna wiejsko-drobnomieszczańska stabilizacja, niszcząca wojna, potem olśnienie rewolucyjnym komunizmem i wreszcie ucieczka z piekła naiwności - miało decydujące znaczenie dla charakteru Mrożkowej twórczości.
Sam potrzaskany, postanowił zostać stłuczonym lustrem dla pokiereszowanej rzeczywistości polskiej czasów realnego socjalizmu. To stłuczone lustro zaczęło w dziesiątkach ułamkowych odmian odbijać polskie życie: w absurdalnym języku, zachowaniach stojących na głowie, całej śmieszności bytowania na śmietniku, określanym w propagandzie jako szczęście budowania socjalistycznej ojczyzny.”
Zwracał ponadto uwagę na jego pisarską wszechstronność. „Wielokrotnie podkreślano niesłychaną, niemal niepojętą i trudną do ogarnięcia skalę jego twórczych możliwości. Bo to i rysunki, którym pozostał wierny chyba najdłużej; i groteskowo-filozofująca proza, jeden z całkiem osobnych szczytów powojennej literatury, nie tylko opowiadania, ale i dwie niewielkie zabawne powieści; i dramaty, najsłynniejsza część dorobku; i scenariusze filmowe, z których dwa zrealizował sam jako reżyser; i publicystyka eseistyczno-felietonowa najwyższej znów próby, i nawet różne błahostki, zabawki literackie, jak głośne w stanie wojennym «Donosy», wydane potem w Londynie w 1983.
Natomiast rok 2004 to odkrycie Mrożka epistolografa. Listy do Jana Błońskiego i kilka lat później opublikowana korespondencja z Wojciechem Skalmowskim to «literatura pocztowa» o nieprzepłaconej wartości intelektualnej i pisarskiej. (...) Wszystko razem składa się na niezwykły doprawdy portret autorski. Nawet nie idzie o to, że Mrożek potrafi z równą biegłością napisać znakomity analityczny esej o «Popiele i diamencie», co komedię filozoficzną o trzech głodomorach na tratwie. Chodzi o pewien wewnętrzny akt odwagi, pański gest wolnego twórcy: proszę, stać mnie i na to - podpisywać własnym nazwiskiem rzeczy zarówno najpoważniejsze, co najbłahsze.”
W 1989 roku pisarz wraz z żoną Susaną (pierwsza jego żona Maria zmarła w 1969 roku) przeprowadził się do Meksyku na farmę „Epifania”. Lata dziewięćdziesiąte przyniosły wydanie „Dramatów”, „Małych próz” i „Rysunków” (1991) oraz „Miłości na Krymie” (1993). Po przebytej chorobie i operacji tętniaka mózgu u Sławomira, Mrożkowie musieli jednak opuścić meksykańską posiadłość i w 1996 roku przyjechali do Krakowa.
Sześć lat później pisarz przebył udar mózgu, po którym dotknęła go afazja, choroba polegająca na utracie mowy. Zalecono mu wówczas spisywanie wspomnień w celach terapeutycznych. W taki sposób powstała autobiograficzna książka „Baltazar”, opublikowana w 2006 roku. W czerwcu 2008 dramaturg po raz drugi zdecydował się na emigrację, tym razem ze względu na stan zdrowia. Zamieszkał w Nicei.
W 2011 roku Sławomir Mrożek przyjechał do Polski, by przewodniczyć jury festiwalu teatralnego „R@Port” w Gdyni, a rok później odbierał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Odwiedził też Kraków, gdzie na Wawelu otrzymał order Ecce Homo. Spotkał się tam z czytelnikami w związku z promocją drugiego tomu „Dzienników”. W długiej kolejce do pisarza ustawili się mieszkańcy Borzęcina. Wójt Janusz Kwaśniak przygotował specjalne zaproszenie dla sławnego krajana do odwiedzenia rodzinnej miejscowości.
W rozmowie z nauczycielką tamtejszej szkoły Agnieszką Kwaśniak-Wiśniewską pisarz z nieskrywanym zaciekawieniem wypytywał o Borzęcin.
Zagadnięty o to, jak żyć, Sławomir Mrożek odpowiada, że sam przez kilkadziesiąt lat pisania szukał odpowiedzi na to pytanie i jej nie znalazł. – Po prostu należy żyć swobodnie - konstatuje…
Iwona Dojka, Marek Latasiewicz, Znani i zasłużeni z gminy Borzęcin, Borzęcin: Urząd Gminy w Borzęcinie, 2012, s. 79-89, ISBN 978-83-7631-398-6
Zdjęcie: Mariusz Kubik, http://www.mariuszkubik.pl