Przejdź do treści Przejdź do wyszukiwarki
Herb Gminy
Gmina Borzęcin
Urząd Gminy w Borzęcinie

OBŁĄK Tadeusz (1922 - 2006)

Tadeusz OblakJezuita, dr nauk teologicznych. Młodszy brat biskupa warmińskiego Jana Obłąka (1913 - 1988). W 1953 roku przyjął w Warszawie święcenia kapłańskie z rąk kardynała Stefana Wyszyńskiego na miesiąc przed Jego aresztowaniem.

Trzy lata później wyjechał na misje do Japonii, gdzie pełnił swoją posługę przez okres 50 lat (1956 – 2006). Studiował prawo kanoniczne na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Był profesorem prawa kanonicznego na jezuickim Uniwersytecie "Sophia" w Tokio, a także oficjałem sądu biskupiego oraz duszpasterzem Polonii w stolicy Japonii 1.

Podczas wizyty Jana Pawła II w Japonii w 1981 roku był jego tłumaczem. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Klasy I. Zmarł nagle 18 lipca 2006 roku na lotnisku w Mediolanie w drodze do Polski. Spoczywa w zakonnym grobowcu na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Ojciec Tadeusz Obłąk SJ urodził się 25 marca 1922 roku w Borzęcinie. Po wojnie zdał maturę w Tarnowie i w sierpniu 1945 roku wstąpił do Zakonu Jezuitów. Odbył nowicjat w Starej Wsi koło Brzozowa, a następnie studiował filozofię w Krakowie i teologię w Warszawie. 23 sierpnia 1953 roku otrzymał święcenia kapłańskie z rąk Kardynała Stefana Wyszyńskiego, który miesiąc później został aresztowany.

Jeszcze przed wstąpieniem do zakonu marzył o wyjeździe na misje do Japonii. Sam wspominał, że gdy czasem zadawano mu pytanie: „Dlaczego wybrałeś Japonię?” - odpowiadał: „Nie wiem. Uważałem, że było to specjalne natchnienie Boże, niepoparte żadnymi racjami rozumowymi”.

Po święceniach kapłańskich przez trzy lata starał się o paszport i wizę do Japonii. Opuścił Polskę 7 lipca 1956 roku i przez Szwecję dotarł do Japonii 20 lipca, serdecznie witany przez ówczesnego Prowincjała - o. Pedro Arrupe, późniejszego Generała Zakonu Jezuitów. Po trzech latach nauki języka japońskiego wyjechał do Rzymu, gdzie odbył jeszcze studia z prawa kanonicznego na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim, które zakończył doktoratem.

Przez następnych trzydzieści lat był profesorem prawa kanonicznego na jezuickim Uniwersytecie Sophia w Tokio. Jednocześnie, przez czterdzieści lat, był oficjałem Sądu Biskupiego Archidiecezji Tokijskiej. Wychował liczne grono księży japońskich, wśród nich sześciu biskupów. Opublikował wiele artykułów z zakresu prawa kanonicznego i był członkiem wielu towarzystw naukowych.

Ojciec Tadeusz był także gorliwym duszpasterzem. Od arcybiskupa tokijskiego - kard. Piotra S. Shirayanagi uzyskał dekret, na mocy którego przy kościele św. Ignacego Loyoli został ustanowiony Ośrodek Duszpasterstwa Polaków, funkcjonujący na wzór parafii personalnej dla Polaków mieszkających w Tokio. W Ośrodku tym Polacy mogli uczestniczyć w Eucharystii, zawierać małżeństwa, chrzcić swoje dzieci, posyłać je na katechezę. Ośrodek stał się miejscem spotkań dla Polonii.

Wielkim przeżyciem dla Ojca Tadeusza - mówił w kazaniu o. Steczek [w trakcie Mszy Świętej pogrzebowej – przyp JK] - była wizyta Jana Pawła II w Japonii w 1981 roku. Był wtedy jego tłumaczem, a nawet kimś więcej. Kardynał Stanisław Dziwisz zwierzył się kilka dni temu, że Ojciec Święty bardzo cenił Ojca Tadeusza i uważał go za swojego przewodnika podczas pobytu w Japonii 2.

Ojciec Profesor nierzadko potrzebny jest polskiej ambasadzie w Tokio. W czasie wizyty Ojca Świętego w Japonii jest Jego przewodnikiem i wraz z Nim trafia do cesarskich pałaców. To samo dzieje się w czasie wizyty w Japonii Prezydenta Lecha Wałęsy – pisze w Kurierze Borzęckim, w artykule zatytułowanym „Japończyk z Borzęcina” Józef Latocha – Na konsultacje w zakresie działalności kościelnej Ojciec Profesor zapraszany jest do Watykanu […]. W drodze do Borzęcina odwiedza swojego kolegę z rzymskich studiów, Arcybiskupa Mediolanu Kardynała Martiniego. Ojciec Tadeusz działalnością swą w świecie szeroko rozsławił imię Polski, a także rodzinnego sioła. W uznaniu zasług Ojca Jubilata Prezydent RP udekorował go Krzyżem Oficerskim klasy I 3.

Na zaproszenie Redakcji Gazety Klubu Polskiego w Japonii w 2005 roku napisał wspomnienie dotyczące genezy swojego powołania na misjonarza do Japonii:
„Wiele razy zadawano mi pytanie, dlaczego przyjechałem do Japonii, czy sam wybrałem Japonię, czy też zostałem wysłany... Chociaż trudno na te pytania odpowiedzieć w kilku słowach, a jeszcze trudniej odpowiedzieć tak, żeby pytający mogli zrozumieć, zdecydowałem się nieco szerzej przedstawić genezę mojego powołania na misjonarza do Japonii. Okazją do podjęcia tego tematu był mój jubileusz 60-lecia życia zakonnego, dnia 30 sierpnia 2005 roku.

Moja młodość

Aby należycie naświetlić ten problem, należy się cofnąć do lat dziecięcych. Od najmłodszych lat pragnąłem zostać księdzem. W domu otrzymałem staranne wychowanie religijne, w dzieciństwie należałem do grupy ministrantów, służyłem do Mszy Świętej. Sytuacja ekonomiczna w domu była dosyć trudna: trzeba pamiętać, że były to lata po I Wojnie Światowej i zwłaszcza Polska południowa była mocna opóźniona pod względem gospodarczym i ekonomicznym.

Mieszkaliśmy na wsi Borzęcin, ojciec był rolnikiem. Z licznego rodzeństwa dwóch braci było wysłanych do gimnazjum do Tarnowa, a jedna siostra studiowała w gimnazjum w Brzesku. Ojciec, więc nie mógł sobie pozwolić, żeby i mnie wysłać na studia do gimnazjum – i jak na owe czasy drogo płacić za mieszkanie i naukę. Chciał tedy mnie, jako najmłodsze dziecko, zostawić w domu i w tym celu przygotowywał dla mnie gospodarstwo. Ja tymczasem nie okazywałem chęci do pracy na roli i do prowadzenia gospodarstwa wiejskiego. 

Wreszcie nadeszła chwila, kiedy zdobyłem się na odwagę: był to dzień imienin ojca, Jana, 24 czerwca. Podeszłem do niego, pocałowałem w rękę, złożyłem życzenia i powiedziałem: „Tato, mam do was prośbę”. „Co chcesz?” - zapytał ojciec. „Poślijcie mię do szkoły” - odpowiedziałem. Wtedy ojciec zastanowił się na chwilę, z jego twarzy wyczytałem, że trudno mu było wymówić słowo, a w oczach zobaczyłem łzę. Po chwili milczenia jednak powiedział z powagą: „Dobrze, pójdziesz do szkoły” (gimnazjum). – Dla mnie była to decyzja ogromnie ważna, która wywarła wpływ na całe dalsze życie. Nawiasem dodam, że matka bardzo pragnęła, żebym został księdzem, modliła się o to cichaczem i dobrze mię obserwowała, ale nigdy mię wyraźnie nie zachęcała.

Po ukończeniu szkoły podstawowej w rodzinnym Borzęcinie rodzice zawieźli mię wozem (innego środka komunikacji nie było) do Tarnowa, gdzie mię przyjęto do I Gimnazjum. W szkole uczyłem się dosyć dobrze i pamiętam, że ojciec bardzo się z tego cieszył. Kiedy na koniec roku szkolnego przyjechał po mnie do Tarnowa i dowiedział się, że należę do najlepszych uczniów w klasie, po prostu nie mógł się opanować z radości.

Później też interesował się moją nauką i raz mi nawet powiedział: „Jak zostaniesz księdzem, to wyprawię ci wspaniałe przyjęcie na prymicje”. – Nawiasem dodam, że ojciec zmarł niedługo przed zakończeniem wojny. W czasach gimnazjalnych też oczywiście myślałem o kapłaństwie i między innymi dużo uwagi poświęcałem nauce języka łacińskiego.

Tymczasem w roku 1939 wybuchła wojna i studia zostały przerwane na cały jej czas. Czas wojny spędziłem w bardzo trudnych i ciężkich warunkach, zasadniczo przebywając w domu. Chciałem się prywatnie uczyć, ale i to było wprost niemożliwe. I wtedy właśnie w czasie dłużących się lat wojennych, myśląc o powołaniu kapłańskim, zrodziła się we mnie myśl udania się na misje do Japonii.

Myśl ta pogłębiała się – powiedzmy: z dnia na dzień. Czekałem tylko na koniec wojny, żeby zacząć realizować to powołanie. Czasem zadawano mi pytanie: „Dlaczego wybrałeś Japonię?” Przyznam się, że nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie; mówiłem wprost: „Nie wiem”. Uważałem, że było to specjalne natchnienie Boże nie poparte żadnymi racjami rozumowymi.

Po zakończeniu wojny otwarto w Tarnowie gimnazjum, więc pospiesznie złożyłem maturę i zacząłem się zastanawiać, co robić dalej. Mój brat, który był już księdzem, namawiał mię do wstąpienia do seminarium diecezjalnego w Tarnowie; inni księża też mi to doradzali. A kiedy im mówiłem, że chcę jechać do Japonii jako misjonarz, odpowiadali, że jako ksiądz diecezjalny też będę mógł wyjechać. To mnie jednak nie przekonywało i po prostu przestałem z innymi rozmawiać na ten temat.

Szukałem jednak zakonu, który prowadzi misje w Japonii; było kilka możliwości: Ojcowie Franciszkanie (znany był O. Maksymilian Kolbe), księża Salezjanie, Jezuici... Po modlitewnym zastanowieniu się przez tydzień wybrałem Ojców Jezuitów, o których przedtem niewiele wiedziałem. Zasadniczym, więc motywem wstąpienia do zakonu Jezuitów była wizja wyjazdu do Japonii. I kiedy już zostałem przyjęty, powiadomiłem o tym brata, (który – jak zauważyłem, nie bardzo był z tego zadowolony). Tak, więc wyglądał pierwszy etap realizacji misyjnego powołania do Japonii.

U Jezuitów w Polsce. Początki życia zakonnego

 W połowie sierpnia 1945 roku udałem się do Krakowa w celu zgłoszenia się do zakonu Ojców Jezuitów. Przełożonego nie było wtedy w domu, przyjął mię jego zastępca. Rozmawialiśmy dosyć długo, poczęstował mię obiadem, a potem, widząc moje zmęczenie, polecił mi się położyć i odpocząć trochę. W końcu zachęcił mię, żebym spokojnie przemyślał sprawę powołania i przyjechał za tydzień; wtedy już będzie przełożony Jezuitów w Krakowie.

I rzeczywiście, tydzień ten spędziłem w domu rodzinnym, dużo się modliłem i rozmawiałem z rodzeństwem. Potem znowu pojechałem do Krakowa, przyjął mię wtedy przełożony, O. Władysław Lohn, który zrobił na mnie głębokie wrażenie. W rozmowie upewnił się, czy rzeczywiście pragnę zostać księdzem i czy będę mógł sprostać wymaganiom życia zakonnego u  Jezuitów, i wreszcie zadecydował, że przyjmuje mię do zakonu. Polecił mi udać się do miejscowości Stara Wieś w Sanockiem, żeby tam rozpocząć nowicjat. Nowicjat jest to pierwszy okres formacji zakonnej, u Jezuitów trwa dwa lata.

Dnia 28 sierpnia 1945 roku spakowałem do walizki najbardziej potrzebne rzeczy, pożegnałem rodzinę: staruszkę mamę, siostry i brata, i odjechałem. Brat odwiózł mię wozem do stacji kolejowej Biadoliny. Pożegnanie było proste, nie zdawałem sobie sprawy, że na zawsze opuszczam już dom rodzinny. Był to czas niedługo po zakończeniu wojny; podróż była uciążliwa i skomplikowana, trzeba było kilka razy się przesiadać i długo czekać na połączenia. Noc spędziłem pod gołym niebem przy jednej stacji.

Następnego dnia wybrałem się dalej pociągiem i w końcu dojechałem do stacji Rymanów. Stamtąd trzeba było przebyć jeszcze drogę kilkunastu kilometrów. Poprosiłem jednego gospodarza i wozem konnym odwiózł mię do miasteczka Brzozów, położonego na niewielkim wzgórzu. Stamtąd było widać duży kościół; wysadził mię z wozu i powiedział - to kościół i klasztor Jezuitów, i kazał mi już iść pieszo (około 2 km). Szedłem powoli niosąc walizkę, co chwilę ścierałem pot z czoła, było gorąco, i w napięciu myślałem, jak będę  przyjęty. Wreszcie doszedłem do celu. Okazały o dwóch wieżach kościół, a obok niego duży dwupiętrowy dom nowicjatu.

Wszedłem do niewielkiej furty klasztornej i nie zauważyłem tam nikogo. Postawiłem, więc walizkę w kącie, a sam stanąłem z boku. Po chwili przyszedł do okienka brat zakonny, zauważył moją walizkę i zawołał donośnym głosem: „A czyja to walizka?” Ja wtedy wyszedłem na środek i cichym chwiejącym głosem powiedziałem: „To moja walizka. Przyjechałem tu z polecenia O. Prowincjała, żeby rozpocząć nowicjat”.

Wtedy on z radością zmienił ton głosu i powiedział: „Witaj, Carissime!” – co znaczy Witaj, mój drogi. Nowicjusze zwyczajnie tym słowem zwracają się do siebie. Kazał mi trochę zaczekać, a on poszedł po przełożonego; była pora obiadowa. Po chwili przyszedł O. Przełożony, przywitał mię grzecznie, zaprowadził do pokoju, który już był dla mnie przygotowany. Kazał odpocząć chwilę, umyć się i potem wziął mię na obiad. – Od następnego dnia, 30 sierpnia 1945 roku nowicjatem rozpocząłem życie zakonne.

W domu nowicjatu zastałem już 7 nowicjuszy, którzy wstąpili do zakonu rok wcześniej. Dla wyjaśnienia dodam, że Stara Wieś i okolica były „oswobodzone” z niemieckiej okupacji w lecie 1944 roku, a ziemie krakowskie dopiero w połowie stycznia 1945 r. – Dlatego owych siedmiu wstąpiło do nowicjatu na jesieni 44 roku.

Dwa tygodnie po moim wstąpieniu, przybyło do nowicjatu dwóch młodzieńców, a kilka miesięcy później jeszcze jeden; tak więc na 2-gim roku nowicjatu było 7-miu, a na 1-szym roku – czterech. Nowicjat u Jezuitów trwa dwa lata. W tym czasie nowicjusze oddają się modlitwie, ćwiczeniu w praktykowaniu różnych cnót, takich jak posłuszeństwo, ubóstwo, grzeczność, pokora, uczą się reguł i historii zakonu... W czasie 2-go roku odbywają długie miesięczne rekolekcje.

Udając się do nowicjatu niewiele wiedziałem, jak wygląda tam życie. Sądziłem, że od czasu do czasu będzie można odwiedzić rodzinę, np. w czasie wakacji, ale rzeczywistość była inna. Tak, więc 28 sierpnia 1945 roku opuściłem dom  rodzinny „na zawsze”. Chociaż nie było to łatwe do zniesienia, mnie jednak przyświecała stale myśl o misjach w Japonii i tym pokonywałem wszelkie uczucia osamotnienia czy zniechęcenia. Rodzinę odwiedziłem tylko kilka lat później na pogrzeb ukochanej mamy.

Po dwóch latach pobytu w nowicjacie w Starej Wsi, we czwórkę udaliśmy się do Krakowa na studium filozofii, trwające 3 lata, a potem na czteroletnie studium teologii: 1-szy rok w Krakowie, a następne 3 lata w Warszawie. Czasy były ciężkie ze względu na wrogą politykę rządu komunistycznego do Kościoła i religii. Żywność była na kartki, ograniczona swoboda ruchu w kraju, kontakt z zagranicą i wyjazd z Polski były niemożliwe.

W czasie studium teologii, dnia 23 sierpnia 1953 roku, były święcenia kapłańskie, których udzielił ks. Prymas Stefan Wyszyński w katedrze warszawskiej. Było nas razem święconych 33: 21 z diecezji Warszawskiej i 12 Jezuitów. Sytuacja w kraju była bardzo napięta: zdawaliśmy sobie sprawę, że komuniści przygotowują atak na Kościół.

W sąsiedniej Czechosłowacji i na Węgrzech zakony zostały zniesione a zakonnicy rozpędzeni, częściowo zamknięci w więzieniach. Nasze obawy okazały się słuszne, gdyż pod koniec września 1953 roku (miesiąc po święceniach) ks. Prymas został aresztowany i osadzony w nieznanym miejscu na trzy lata. W tydzień po święceniach, dnia 30 sierpnia, odprawiłem Mszę św. prymicyjną w rodzinnej miejscowości, Borzęcinie. Ludzi zebrało się dużo, których kościół nie mógł pomieścić, więc Msza była na zewnątrz. Wiał silny wiatr. Po Mszy ks. proboszcz Motyka powiedział do mnie: „Tadziu, będziesz miał burzliwe życie!”. – Rzeczywiście, były to prorocze słowa. „Burzliwe życie” było w Polsce, ze względu na falę prześladowań Kościoła, „burzliwe” było też w Japonii ( tu nie tylko ze względu na trzęsienia ziemi i tajfuny).

Starania o wyjazd do Japonii

W czerwcu 1955 r. ukończyłem studium teologii, byłem, więc gotowy do wyjazdu do Japonii. I tu zaczęła się tragedia związana z otrzymaniem paszportu, wizy japońskiej i wyjazdem. Najpierw, wyjazd z kraju był całkowicie wstrzymany od kilku lat. Kiedy więc powiedziałem swoim przełożonym zakonnym, że czas dla mnie starać się o paszport i wyjazd do Japonii, powiedzieli, że w obecnej sytuacji jest to niemożliwe i żeby zapomnieć o wyjeździe z Polski i o Japonii. Dla mnie był to dramat. Odpowiedziałem tylko, że jeżeli nie będę się starał o paszport, to na pewno nie otrzymam; ale gdy się będę starał to, chociaż możliwości jest bardzo mało, może jednak otrzymam. Przełożony odpowiedział: „Możesz się, więc starać o paszport, ale jeszcze raz ci mówię, że „nie otrzymasz!”

Nie mniej jednak udałem się do Biura Paszportowego w Warszawie. Przyjęła mię pani dyrektor poza kolejką: było kilku żydów ubiegających się o wyjazd do Izraela. Byłem ubrany w sutannę, jak w Polsce chodzili księża, więc zwracałem na siebie uwagę. Pani dyrektor bardzo grzecznie rozmawiała ze mną i powiedziała, żeby złożyć podanie, a oni je rozpatrzą.

Po dwóch miesiącach otrzymałem list z Biura Paszportowego, w którym wezwano mię na „rozmowę”. Przyjął mię wtedy jeden pan, z którym rozmawialiśmy dosyć długo: wypytywał o różne rzeczy, między innymi, czy po drodze „chcę jechać do Rzymu”. Ponieważ Polska nie miała wtedy stosunków dyplomatycznych z Japonią, więc ustaliliśmy, żeby się starać o wizę do Japonii w ambasadzie japońskiej w Szwecji.

Po zakończeniu rozmowy z nadzieją otrzymania paszportu wróciłem do domu i zaraz napisałem list do Sztokholmu.  I tu zaczął się nowy dramat. Po dwóch tygodniach otrzymałem odpowiedź z ambasady japońskiej w Szwecji, o następującej treści: „Nie ma możliwości pojechać na stałe do Japonii dla obywatela państwa komunistycznego”. To rzeczywiście był dla mnie cios! W niedługim czasie otrzymałem też pismo z Biura Paszportowego z wyraźną odmową udzielenia paszportu „ze względu na brak motywów uzasadniających konieczność wyjazdu”!

Pomyślałem sobie wtedy: „Nie tylko Polska przeciwna mojemu wyjazdowi na misje do Japonii, ale Japonia też! Co ja teraz będę robił?” Łącznie z tym moi współbracia zakonni patrzyli teraz na mnie jak na „dziwaka” z urojonymi marzeniami... Był to dla mnie bardzo trudny okres. Powierzyłem tylko całą sprawę Opatrzności Bożej i opiece Matki Najświętszej.

Skracając nieco sprawę powiem, że po upływie blisko roku otrzymałem list z ambasady japońskiej w Szwecji, w którym przysłano mi formularze do wypełnienia na wizę. Odżyła we mnie nadzieja. Zaraz je wypełniłem i wysłałem i po blisko miesiącu przyszło zawiadomienie, żeby się zgłosić po otrzymanie wizy japońskiej. Mając to pismo w ręce pospiesznie udałem się znów do Biura Paszportowego i powiadomiłem ich o otrzymaniu wizy.

Odpowiedź była krótka: „My sprawę rozpatrzymy; proszę czekać na decyzję”. Kiedy „decyzja” nie nadchodziła, znów poszedłem do Biura i przy okienku poinformowano mię, że mi przydzielono paszport; należy przyjść z zdjęciem po odbiór. Radości mojej nie było końca. Wkrótce poszedłem ze zdjęciami i otrzymałem paszport. Po drodze wstąpiłem do ambasady szwedzkiej, poprosiłem o pozwolenie na wjazd do Sztokholmu; wówczas pani urzędniczka zatelefonowała do Sztokholmu i w ciągu 5-ciu minut otrzymałem pozwolenie. – Droga do Japonii została otwarta.

Przyjazd na misje do Japonii

Po otrzymaniu paszportu i wizy japońskiej w połowie czerwca pospiesznie zrobiłem konieczne przygotowania do podróży i chciałem jak najprędzej opuścić Polskę. Był to czas „Wypadków Poznańskich”, obawiałem się, więc, że mogą mi odebrać paszport. Dnia 7 lipca 1956 roku rano odleciałem samolotem z Warszawy do Sztokholmu.

Szwecja i Sztokholm oświetlone promieniami słońca przedstawiały mi się jako odrębny świat. Udałem się do ambasady japońskiej i bez trudności otrzymałem wizę. Pani sekretarka opowiedziała mi, jak doszło do otrzymania wizy. Kiedy nadszedł mój pierwszy list, pan ambasador (buddysta, niechętny komunistom i religii katolickiej) powiedział: „Nie dam wizy”.

Po kilku miesiącach został on zastąpiony przez innego, katolika, którego ochrzcił jezuita w Tokio. I on chętnie udzielił mi wizę. Po otrzymaniu wizy japońskiej odleciałem samolotem drogą okrężną i przybyłem do Japonii późnym wieczorem dnia 20 lipca 1956 roku. Spełniły się moje marzenia od lat niemal dziecięcych. Rozpocząłem nowy okres życia jako misjonarz w Kraju Wschodzącego Słońca.

Pobyt i praca w Japonii – to nowy rozdział w moim życiu, który tutaj pomijam. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy spojrzę na swój wiek, przeszło 83 lat, a 60 w zakonie Jezuitów, z czego 11 lat w Polsce i 49 w Japonii, i drogę, jaką dotąd przeszedłem, zwłaszcza z Polski do Japonii, po ludzku wydaje mi się coś bardzo nadzwyczajnego, graniczącego z „cudem”.

A jeszcze więcej zdumiewające jest osiągnięcie swojej pozycji. Wyszedłem z ubogiego domu, z ubogiej wsi, jako syn ubogiego rolnika. Po trudnej drodze posuwałem się do przodu w nauce, przyjęto mię do Jezuitów, wykształcono i doprowadzono do kapłaństwa, wysłano na misje Japonii. Następnie odbyłem studia z prawa kościelnego łącznie z doktoratem na sławnym uniwersytecie kościelnym Gregorianum w Rzymie; dalej zostałem profesorem na pierwszym uniwersytecie katolickim w Japonii - Sophia,

Wydział Teologii, przygotowując kandydatów do kapłaństwa; dodam, że obecnie 6-ciu biskupów w Japonii – to moi uczniowie. Prócz tego dotąd przez 40 lat pracowałem w Sądzie Kościelnym w Tokio, pomagając cierpiącym i dotkniętym nieszczęściem ludziom, czy to w sprawach małżeńskich i rozwodowych, czy też księżom i osobom zakonnym. Do tego, od 20-tu już lat prowadzę Duszpasterstwo Polskie.

Na koniec zapytam, czy w wyżej podanych wspomnieniach Czytelnicy znajdą odpowiedź na pytanie,:„Dlaczego chciałem zostać misjonarzem w Japonii?” Odpowiedź jest tylko jedna: Takie było powołanie Boże, udzielone mi w sposób dyskretny i tajemniczy. A patrząc na nie (powołanie) z przestrzeni wielu lat, jestem pewny, że było i nadal jest powołaniem autentycznym. Opatrzność Boża po krętych droga prowadziła mię prosto do Japonii (i ufam, że zaprowadzi do nieba)" 4.  

Ojciec Tadeusz był młodszym bratem biskupa warmińskiego Jana Obłąka (1913 -1988). Zmarł nagle w drodze do Polski 18 lipca 2006 roku na lotnisku w Mediolanie. Trzy lata wcześniej odwiedził Polskę. Powiedział wtedy w jednym z wywiadów: „Przyjechałem, by odświeżyć się duchowo, patrzeć na głęboka wiarę ludu polskiego, tak bym przy końcu życia mógł powtórzyć za Świętym Pawłem: Bieg ukończyłem, wiary dochowałem”. Tym razem nie dojechał, ale bieg ukończył i dochował wiary. Pogrzeb śp. Ojca Tadeusza Obłąka odbył się 2 sierpnia 2006 w Krakowie. Spoczywa w zakonnym grobowcu na Cmentarzu Rakowickim.

  1. Przegląd prasy krajowej, KAI, 21 lipca 2006
  2. Andrzej Korab „Ostatnia droga polskiego misjonarza z Japonii”, Tygodnik Katolicki Niedziela nr 33/2006
  3. Józef Latocha „Japończyk z Borzęcina”, Kurier Borzęcki 1(33)/2003
  4. Gazeta Klubu Polskiego w Japonii nr 5 (44), październik 2005

Opracowanie Janusz Kwaśniak, Lucjan Kołodziejski